Następny wpis   Leave a comment

Jaguaquara – Maracas (jak zawiedliśmy się na oponie Schwalbe)            13.04 – 15.04

Minęliśmy Santa Ines i po raz kolejny podczas  przejazdu przez miasteczko wzbudzaliśmy sensację  a lokalni gapie bacznie nas obserwują 🙂  Wciąż jeszcze mamy pewien uraz po kradzieży aparatu, który straciliśmy w Salvadorze i nie robimy zbyt wielu zdjęć. By bardziej kontrolować sytuację pod ręką wciąż mamy gaz na psy, który oczywiście działa też na ludzi 🙂  Przez ostatnie dni wciąż jechalismy przez pagórkowaty teren i te pagórki stawały się coraz wyższe. Choć okolica bardzo ładna i cicha to nie łatwo było jechać. Prosto wyglądało tylko na mapie 🙂 Rozległe, zielone przestrzenie ciągnęły się kilometrami, nie mijaliśmy w drodze żadnych dużych miast a mimo tego często mieliśmy problem ze znalezieniem miejsca do spania. Trzeba też było cały czas pamiętać, by rozsądnie gospodarzyć wodą. Teren, który przemierzaliśmy trochę przypominał nam Highlands w Szkocji, zasadniczą różnicę stanowił jednak klimat. Staraliśmy się porozumiewać z ludźmi dosłownie przy pomocy kilku słów, żeby znaleźć sklep, drogę albo dowiedzieć się jak daleko do stacji benzynowej. Cały czas musieliśmy też dbać o to, żeby nie zabrakło benzyny do naszego palnika gdyż to byłby prawdziwy niefart. Sklepy nie oferują tu zbyt wielu artykułów spożywczych, które nadają się na suchy prowiant więc często zmuszeni byliśmy do gotowania zupek lub makaronów z sosem, żeby zaspokoić głód, choć wysokie temperatury raczej nie sprzyjają zapotrzebowaniu na ciepłe posiłki. W Jaguaquara na stacji benzynowej nocleg również nie był możliwy ale nie mieliśmy już siły dalej jechać i robiło się coraz później. Zobaczyliśmy zajezdnię autobusową przy dworcu, otoczoną płotem i postanowiliśmy tam spróbować szczęścia. Udało się:) Sszef całego „zamieszania” pozwolił nam postawić namiot a ciekawscy przechodnie poczęstowali nas na osłodę ciastkami. Niestety nie wyspaliśmy się zbyt dobrze, gdyż dworzec był czynny przez całą noc i ktoś głośno oglądał telewizję. Rano spakowaliśmy się i pojechaliśmy dalej bez śniadania, które zjedliśmy kawałek dalej na stacji. Mogliśmy sobie usiąść przy stole, gdyż tamtejsza restauracyjka jeszcze była zamknięta i nie było klienteli ani obsługi, tylko stoliki do dyspozycji.

Trasa, którą pokonaliśmy dzisiaj była dosyć upierdliwa, jako że podjazdy pojawiały się coraz częściej i zrobiły się dłuższe. Zdecydowanie wolelibyśmy jeden, nawet dłuuugi podjazd niż ciągłe jazdy w górę i w dół. Kilkakrotnie musieliśmy prowadzić rower, który z całym dobytkiem jest nieprzyzwoicie ciężki. Przez trzy dni jechaliśmy bez prysznica i powoli zaczęliśmy się przyzwyczajać. Często też padał deszcz i chyba trochę nas opłukał 🙂

Wjechaliśmy dziś na wysokość 900 m n.p.m. Mimo, że droga prowadziła wciąż po pagórkowatym terenie zaczęliśmy jednak w końcu nabierać wysokości, dzięki czemu powietrze stało się nieco chłodniejsze. Nadal przemierzaliśmy głównie tereny, gdzie tylko czasami pojawiały się jakieś miasteczka lub wioski a większość drogi prowadziła przez bezludne obszary, na których porozrzucane były farmy lub też plantacje: opuncji albo kawy. W Maracas zrobiliśmy zakupy i dotarliśmy wreszcie do stacji benzynowej z prysznicem  ale jak na złość – nie dość, że stacja była w mieście więc namiotu nigdzie postawić nie było można, to jeszcze awaria prądu była w całej okolicy i umyć się też nie dało ponieważ w kabinach absolutnie nic nie było widać. „Niepocieszeni” pojechaliśmy więc dalej i kilkanaście kilometrów za miastem spytaliśmy jakiegoś farmera, który szczęśliwie się pojawił, o możliwość postawienia namiotu na jego polu. Farmer wyraził zgodę. Byliśmy zadowoleni, że przynajmniej płot nas otaczał i z drogi nie byliśmy widoczni. Za to gwiazdy świetnie było widać i miejsce spokojne i urokliwe.

Następnego dnia  przejechaliśmy tylko 33 km i zaczęły się problemy. Droga, którą jechaliśmy nie pasowała nijak do tego, co było na mapie. Wkrótce po wyruszeniu z miejsca noclegowego, na polu farmera, mieliśmy dotrzeć do głównej drogi ale kilometrów przybywało a drogi nie było. Kończyła już nam się powoli woda ale wreszcie dotarliśmy do jakiegoś miasteczka i uzupełniliśmy zapasy. Po dalszym mozolnym pedałowaniu dojechaliśmy  do drogowskazu na  Iramaia. Jednak ku naszemu niezadowoleniu, okazało się, że droga nie była główna, co oznaczało, ze żadnej stacji z prysznicem tu nie będzie i na dodatek skończył się asfalt… Taką piaszczystą drogą mieliśmy dojechać do następnego miasteczka ponad 50 km. Było jasne, że tego dnia nam się to nie uda. Trzeba się było więc liczyć z noclegiem nie wiadomo gdzie i mieć nadzieję, że po drodze jest jeszcze jakaś osada gdzie będzie można uzupełnić zapasy wody. Nie przejechaliśmy  jednak więcej niż7 km, kiedy stało się to, co nie powinno nam się w tym miejscu przytrafić – a mianowicie pękła opona! Nową, osławioną oponę Schwalbe szlag trafił właśnie wtedy, kiedy najbardziej liczyliśmy na jej niezawodność! Spędziliśmy godzinę przy drodze a Przemek kombinował jakby ją zakleić ale nic nie dało się zrobić. Na szczęście farmer z sąsiedniego domu, który widział całe zajście, pozwolił nam postawić namiot na swoim podwórku bo tego dnia nie było szans żeby cokolwiek naprawić. Pytając gdzie możemy postawić namiot Przemek skromnie wskazał na jakieś zarośnięte miejsce przy płocie a tu się okazało, że absolutnie nie tam bo to ogródek! No kto by na to wpadł… Jednak farmer okazał się być bardzo przyjaznym człowiekiem. Przyniósł nam ławkę i stół, żebyśmy mogli sobie zrobić jedzenie i zaoferował wodę do mycia.  Mogliśmy się z bliska przyjrzeć jak żyje się na wsi. Bardzo skromnie – bez prądu i kanalizacji ale za to z pięknym widokiem na okolicę, bez pośpiechu i wśród wszechogarniającej ciszy.

W akcie desperacji Przemek dosłownie zaszył dziurę w tej renomowanej oponie i teraz pewnie nie pozostanie nam nic innego jak pchać rower te 50 km i mieć nadzieję, że można gdzieś nową oponę kupić…

 

Posted 21 kwietnia, 2011 by D&P in Brazylia

Dodaj komentarz