Archive for the ‘moro chico’ Tag

  Leave a comment

Do Puerto Natales – szkoły przetrwania ciąg dalszy…  5.04- 12.04.2012

 

Rozpoczynał się kolejny tydzień naszego pedałowania przez zimną, jesienną Patagonię. Zazdrościliśmy tym, którzy w tej niegościnnej krainie mieli szczęście przebywać latem lub wiosną, kiedy jest cieplej a niebo wciąż nie jest zakryte chmurami, przynoszącymi opady. Wilgoć, zimno i wiatr to najgorsi wrogowie rowerzysty, a jeśli ci wrogowie nie opuszczają cię tygodniami, to trzeba mieć w sobie naprawdę wiele samozaparcia, żeby z nimi walczyć.  Nie myśleliśmy więc o tym, ile kilometrów jeszcze przed nami ale o tym, że za kilkanaście dni powinniśmy dotrzeć do lodowców i po raz kolejny w tej podróży podziwiać przepiękne widoki…

 

W Porvenir schowaliśmy się przed huraganowym wiatrem za budynkiem straży pożarnej, na reprezentacyjnym trawniku, na którym stał zabytkowy wóz strażacki. Byliśmy dozgonnie wdzięczni strażakom, że pozwolili nam na taką „fanaberię” i obiecaliśmy, że wcześnie rano usuniemy namiot z trawnika. Nie było zresztą innej opcji bo obudził nas odgłos nieziemskiego szarpania naszym „domem”. W nocy wiatr zmienił kierunek i gdyby nie nasz własny ciężar pewnie namiot wraz z nami znalazłby się z  powrotem w budzie na pustkowiu, z której uciekliśmy wczoraj 🙂  Rozpoczęliśmy natychmiastową ewakuację a ponieważ zwijaliśmy obozowisko po raz kilkusetny w trakcie tej podróży, mimo huraganowego wichru działaliśmy sprawnie, szybko i bez słów.

Uliczkami  spieszyli do pracy ludzie opatuleni w zimowe kurtki, a wicher miotał obłokami kurzu i śmieci, uderzając nimi wściekle o ściany budynków i o nas rzecz jasna. Mimo wczesnej pory trafiliśmy na otwarty mały sklepik, z którego rozchodził się cudowny, aromatyczny zapach pieczywa! Weszliśmy zaraz do środka, by kupić trochę jedzenia i ogrzać nasze zziębnięte ciała. Uprzejma starsza Pani przygotowała nam empanady na ciepło i byliśmy już niemalże w euforii. Ale jak to bywa, szczęście czasem krótko trwa.  Wkrótce trzeba było wyjść na zewnątrz i ruszać do portu. A tam wichura tylko czekała, żeby nas dorwać w swoje szpony! Droga do portu prowadzi wzdłuż wybrzeża i chociaż odległość wynosi nie więcej niż jakieś 5 km, to jak nietrudno sobie wyobrazić, nawet tego dystansu nie byliśmy w stanie przejechać. Co więcej – sam marsz w połączeniu z pchaniem roweru był niesamowitym wyzwaniem. Wlekliśmy się w wichurze, zataczając i próbując utrzymać równowagę, dławiąc się własnymi kołnierzami, które wiatr wtłaczał nam do ust lub zaciskał na gardle blokując oddech…

Mieliśmy szczęście. Poprzedni kurs promu był odwołany ze względu na sztorm. Nam na szczęście udało się odpłynąć za 5500 pesos chilenos na osobę. Rower przewieziono gratis. Żegnaliśmy więc Ziemię Ognistą – zimną, odludną, smaganą wiatrem krainę i zaraz zapadliśmy w sen – byle tylko jakoś przetrwać ten rejs na wzburzonej wodzie bez choroby morskiej.

 

W Punta Arenas, znaleźliśmy kemping przy hostalu Independencja ( cena 2500 pesos na osobę). Mimo przejmującego zimna na podwórku stało kilka namiotów, nie byliśmy więc jedynymi desperatami, choć oprócz nas tylko młodzież miała zacięcie do biwakowania… W końcu była już prawie Wielkanoc i mało kto miał ochotę spędzać taki dzień w zimnym namiocie. Nam wystarczyło, że mieliśmy osłonę przed wiatrem, dostęp do ciepłego prysznica w hostalu i dostęp do kuchni! Jednakże pierwszeństwo korzystania z tego zacnego pomieszczenia mieli goście hostalu. Mogliśmy zatem obserwować niefrasobliwość i brak wyobraźni grupki Niemców oraz angielskiej lady, którzy to przeciągali w nieskończoność swoje biesiady i dyskusje przy stole zakrapiane winem, nie bacząc na tłoczących się po kątach bądź przy kuchence „ludzi z namiotów”, którzy usiłowali sobie przyrządzić jakiś posiłek a w dodatku byli zziębnięci…

Odwiedziliśmy też kościół w Punta Arenas. Symboliczny Grób Pański był znacznie skromniejszy niż te przygotowywane w polskich świątyniach, zwykle udekorowane mnóstwem żywych kwiatów, podczas gdy tutaj nie było ani jednego. Wiele było za to grzejników w kościele, poustawianych między ławkami, tak że nikt z przybyłych nie musiał marznąć. W Polsce ciepło w kościele zwykle bywa pobożnym życzeniem i zdaje się, że to właśnie grzejniki sprawiły iż podziwialiśmy ten grób przez dłuższy czas J Wieczorem natomiast na ulicach miasta odbywała się procesja. Uczestnicy nieśli pochodnie oraz figurę Jezusa i Matki Bożej. Śpiewano też pieśni, które wydały nam się ładniejsze niż nasze polskie – raczej żywe niż smętne i bardziej melodyjne, choć usłyszeliśmy też popularną „Barkę”, którą i u nas chętnie się śpiewa.

Niestety z powodu świąt nie udało nam się zrobić żadnych zakupów w tutejszych lumpeksach, zwanych „Ropa Americana”, na które liczyliśmy. To, co zostało z naszych ubrań po tylu miesiącach podróży, nie chroniło już ani przed deszczem ani tym bardziej przed zimnem. Na razie trzeba się jednak było zadowolić tym, co mieliśmy i następnego dnia ruszyliśmy w dalszą drogę przez patagońskie pustkowia. Przy wyjeździe z miasta trafiliśmy jednak na sklepy „zona franca” (strefy wolnocłowej), które były otwarte i jako wielkanocny prezent w jednym z nich, kupiliśmy sobie termos. Miło robiło się na samą myśl, że teraz w ciągu dnia będziemy się wreszcie mogli napić gorącej herbaty! Od wielu dni bardzo nam tego brakowało. Wkrótce wyjechaliśmy z miasta na pastwę wiatru, który znów smagał nasze twarze i przewracał rower. I tak pedałując spędzaliśmy kolejne godziny. Po przejechaniu ledwie 35 km byliśmy już mocno zmęczeni. Na szczęście trafiliśmy na posterunek policji na pustkowiach, gdzie chilijscy carrabinieros zaoferowali nam miejsce na nocleg w jednym z małych domków, przeznaczonym do remontu. Stanowił dla nas świetne schronienie – nie trzeba było rozstawiać namiotu i mieliśmy spokój z wiatrem.

Wicher wył całą noc, szarpał dachem i oknami. Przywykliśmy już do tego wycia, chociaż czasem, kiedy człowiek budził się w nocy odgłos wiatru hulającego po otaczających nas pustkowiach napawał niepokojem. Myślało się wtedy z obawą czy rano będzie można jechać, ile jeszcze kilometrów do najbliższej ludzkiej osady, czy wystarczy nam jedzenia albo czy namiot wytrzyma szarpiącą nim wichurę.

Słysząc odgłos wiatru nie spieszyliśmy się rano. Zjedliśmy solidne, wielkanocne śniadanie ale wiedzieliśmy, że przy takim wietrze pedałowanie wymaga tyle wysiłku, że nie będziemy w stanie jechać dłużej niż kilka godzin. Jednak takiej Wielkanocy nie mieliśmy jeszcze na swoim koncie. Wkrótce trzeba było prowadzić rower gdyż wiatr uniemożliwiał jazdę. O jego sile niech świadczy fakt, że nawet na zjeździe rower trzeba było pchać! A przecież z całym załadunkiem oraz łącznie z nami ważył ponad dwieście kilogramów i mimo wszystko wiatr powstrzymywał go przed zjazdem ze wzgórza! Mieliśmy przy tym wrażenie, że uduszą nas nasze własne kurtki, pozapinane pod szyją. W tą wielkanocną niedzielę przebyliśmy 25 km a średnia prędkość wynosiła 5km/h. To był najgorszy wynik od początku podróży. Nawet przy stromych podjazdach w Andach, mocno załadowanym rowerem nie jechaliśmy tak wolno!

Jednak ku naszemu zadziwieniu w ciągu kolejnych dwóch dni wiatr był znacznie słabszy. W te pędy zwijaliśmy obozowisko i ruszaliśmy w drogę by jak najwięcej przejechać. Gorąca herbata z termosu skutecznie nas rozgrzewała a w otoczeniu zaszły sprzyjające nam zmiany. Pojawiały się wzgórza i grupy drzew, które wytłumiały wiatr. Zadziwiały nas również papugi, które żyją w tych rejonach. Były co prawda mniej barwne lecz poza tym niczym nie różniły się od swoich pstrokatych koleżanek i cieszyły nasze oczy. Te ptaki zawsze kojarzyły nam się ze zdecydowanie cieplejszymi okolicami ale jak widać radziły sobie i w tym klimacie. Czasem spotykaliśmy też stadka strusi, które pędząc wzdłuż drogi, zawsze przywoływały uśmiechy na naszych zmarzłych twarzach. Niestety kiedy wiatr wreszcie nieco odpuścił, dopadła nas awaria. W drodze złamała się rura pod siodełkiem Przemka. Nie było to wprawdzie zdarzenie na tyle poważne by uniemożliwić nam jazdę ale wystarczające by uczynić ją zupełnie niekomfortową.  Trzeba było maksymalnie obniżyć siodełko i w takiej niewygodnej pozycji „ na żabę” musieliśmy jechać dalej. Po drodze była mała wioska Moro Chico ale bez sklepu rowerowego, który pomógłby rozwiązać nasz problem. Mimo tych niedogodności liczył się tylko fakt, że mniej wiało i zrobiliśmy zawrotny dystans 80 km! Następnego dnia niestety wiatr powrócił w towarzystwie opadów. Nie był na szczęście tak silny byśmy nie mogli jechać, choć bolały nas dłonie i pośladki od jazdy w niewygodnej pozycji na obniżonym siodełku Przemka a co za tym idzie również mojej kierownicy. Wieczorem dotarliśmy jednak do Puerto Natales.

 

Puerto Natales

To małe miasteczko położone nad morzem. Raczej spokojne i bez wielkiego ruchu samochodowego, choć w sezonie z pewnością sporo tu turystów. Wokoło wiele hostali, biur podróży i sklepików z pamiątkami a także market, w którym można się zaopatrzyć w żywność. Są również sklepy ze sprzętem turystycznym i biwakowym (oczywiście w zawrotnych cenach) a nawet pralnie samoobsługowe. Jest więc wszystko, czego może potrzebować potencjalny turysta. Stąd też wyrusza większość zorganizowanych wycieczek do Torres del Paine.

Zadomowiliśmy się na jednym z kempingów w mieście, w cenie 3500 pesos na osobę. Tym razem byliśmy jedynymi biwakującymi w przenikliwym zimnie, w związku z tym mieliśmy swobodny i stały dostęp do toalety i prysznica a i w kuchni w hostalu nie było tłoku, więc nie mogliśmy narzekać. W mieście znalazł się też sklepik rowerowy, gdzie udało się kupić nieszczęsną rurę do siodełka oraz kilka innych, niezbędnych rzeczy, co oczywiście zaraz nadszarpnęło nieco nasz budżet. Nie mieliśmy jednak serca odmówić kilku nowych części naszej „biciklecie”, która tak wytrwale przemierzała z nami Patagonię,. W związku z tym zrezygnowaliśmy z zakupu nowej odzieży dla siebie lecz wybraliśmy się wreszcie do przybytków zwanych „ Ropa Americana”, gdzie udało nam się wyszukać kilka ciepłych ubrań trekkingowych w dobrych cenach. Pospacerowaliśmy też trochę po mieście ale zimno raczej do tego zniechęcało. Mieliśmy również czas na odpoczynek wieczorem, na syty, gorący posiłek przygotowany w ciepłej kuchni i na gorący prysznic przed spaniem a potem buch do śpiwora 🙂

Posted 3 listopada, 2014 by D&P in Chile

Tagged with , , ,