8 Komentarzy

Mokre i zimne piekło Dantego czyli jak dotarliśmy do Ekwadoru … 22.08-31.08.2011

Nie było innego wyjścia jak tylko poszukać jakiegoś noclegu w mieście. Musieliśmy kupić prowiant na dalszą drogę a już nadchodził wieczór, w dodatku znów zaczęło kropić. Młoda dziewczyna sprzedająca owoce poczęstowała nas ananasami a potem zaprowadziła do taniego hotelu. Zapłaciliśmy 8000 pesos za dwie osoby czyli niecałe 13 zł! No ale jaka cena, taki standard i choć nam naprawdę wtedy niewiele było potrzeba, to jednak ten przybytek nawet naszych skromnych wymagań nie zaspokoił. Pokój znajdował się w pomieszczeniu przerobionym z garażu, w którym oprócz łóżka poniewierał się duży, ogrodowy grill i stara lodówka z nadpsutym jedzeniem w środku. Ścianki pomiędzy pokojami zrobione były z cienkiej dykty, która nie sięgała nawet do sufitu, a więc nie było żadnego wyciszenia dźwięków z sąsiednich pomieszczeń. Obok nas pracowała pilnie pani, która przyjmowała klientów i chcąc nie chcąc musieliśmy się przysłuchiwać wszystkim towarzyszącym temu procederowi odgłosom. Łóżko stało zaraz przy ścianie i raz po raz jakiś rozochocony kochanek w szale namiętności z głośnym hukiem uderzał w ściankę z dykty… W kolejnym zaś pokoju jakaś mocno „uduchowiona” rodzinka na cały regulator wysłuchiwała religijnych pieśni z płyty i głośno śpiewała. Najpierw myśleliśmy, że może rodzice celowo zagłuszają odgłosy pracującej pani, żeby dzieci nie słyszały ale nie – rano kiedy była cisza a my smacznie spaliśmy rodzinka znowu włączyła swój repertuar robiąc nam wczesną pobudkę a potem ojciec, też bardzo głośno, żeby przekrzyczeć hałasujące dzieci czytał fragmenty z Biblii. Nie wiemy co było dalej w repertuarze, bo czym prędzej się spakowaliśmy i opuściliśmy to miejsce  Deszcz znów padał całą noc i cały dzień. Zrobiliśmy zakupy w mieście i poszliśmy jeszcze skorzystać z Internetu a potem w deszczu ruszyliśmy w drogę. Zaraz za miastem zaczął się dosyć stromy podjazd a na domiar złego po kilku kilometrach jazdy skończył się asfalt. No cóż … nie chcieliśmy jechać Panamericaną tylko spokojniejszą drogą, prowadzącą koło górskiego jeziora zwanego Laguna de La Coche, to teraz trzeba było ponieść tego konsekwencje. Jechaliśmy powoli w gęstej mgle i mżawce ale potem droga stała się tak kamienista, że pozostało nam tylko pchanie roweru pod górkę. Padało cały czas i ciężko było nawet znaleźć jakieś miejsce, żeby zjeść posiłek. W końcu trafiliśmy na ławkę pod daszkiem. Po chwili postoju zrobiło nam się zimno w kompletnie przemoczonych ubraniach i mokrych stopach w sandałach, gdyż kilkakrotnie trzeba było przechodzić przez spływające z gór potoki z lodowatą wodą. Zrobiliśmy sobie na palniku ciepły posiłek i zaraz musieliśmy maszerować dalej, żeby znowu nie zmarznąć. Na nocleg zatrzymaliśmy się przy drodze. Kiedy rozstawiliśmy namiot byliśmy już całkowicie zziębnięci i trzęśliśmy się jak galareta. Natychmiast przebraliśmy się w namiocie w suche ubrania i zrobiliśmy sobie ciepłe jedzenie. Dzięki temu rozgrzaliśmy się po wejściu do śpiworów a na zewnątrz zimno i wciąż padało. Następny dzień to była dokładnie powtórka – pchanie roweru od rana do popołudnia w deszczu i mgle, w sandałach. Oprócz tego repertuar powiększył się o jeszcze jedną „przyjemność” – rano, po wyjściu z ciepłych śpiworów, trzeba było się ubrać w mokre i zimne ubrania, które przemoczyliśmy wczoraj. Nie było sensu zakładać suchych, których mamy po jednej parze na zmianę, gdyż od rana padało i było wiadomo, że po pewnym czasie też będą kompletnie przemoczone. Makabra prawdziwa. Nie mieliśmy jednak wyboru. Trzeba było dotrzeć do granicy a do San Francisco, pierwszej wsi przy drodze nie było żadnych hoteli ani nawet domów. Na myśl o spaniu w całkowicie przemoczonym namiocie wstrząsał mną dreszcz. Mieliśmy jednak szczęście i tego dnia dotarliśmy do drewnianej chaty z werandą przy drodze, w której spędzało noce dwóch tubylców, pracujących w okolicy. Zgodzili się bez problemu, żebyśmy postawili namiot na werandzie, pod dachem. Wreszcie mogliśmy spokojnie się rozpakować i nie padało nam na głowę. Oczywiście najpierw musiałam zdjąć mokre rzeczy bo znów w momencie zrobiło się makabrycznie zimno. Wieczorem jednak przestało padać i namiot trochę się przesuszył. Zjedliśmy gorącą kolację ale ponieważ wciąż mieliśmy wilgoć wewnątrz namiotu, spaliśmy przy otwartym włazie, żeby go przewietrzyć. Ziąb ciągnął niesamowity od gór! Trzeba było ubrać na siebie dwa polary i ciągle chować głowę w kaptur, żeby nie zmarznąć w śpiworze. Brrr…  Na nasze szczęście rano wyszło słońce. Odsłonił się widok na otaczające nas góry. Wywiesiliśmy wszystkie przemoczone rzeczy na sznurku w słońcu i sami grzaliśmy się z prawdziwą przyjemnością. Potem znów pchaliśmy mozolnie rower w górę przez cały dzień bo nie dało się jechać po kamieniach. Tym razem jednak było znacznie przyjemniej bo świeciło słońce i mieliśmy piękne widoki na okolicę. Droga jest naprawdę fajna, jeśli jedzie się terenowym samochodem, pewnie nawet górskim rowerem bez bagażu dałoby się przejechać… Pnie się do góry lub schodzi na dół serpentynami wokół górskich zboczy oferując panoramiczne widoki na okolicę, jeśli tylko ma się szczęście na słoneczną pogodę… Pod wieczór szczęście uśmiechnęło się i do nas. Dwóch chłopaków mówiących nawet po angielsku, zatrzymało się i wzięło nas na pakę swojego samochodu. Podwieźli nas do San Francisco, gdzie zaczynał się asfalt. Tak więc ostatnie dwadzieścia kilometrów widokowej drogi do San Francisco przebyliśmy samochodem, natomiast przez ponad czterdzieści pchaliśmy rower… Do miasteczka dotarliśmy już po zmroku, znowu nieźle zziębnięci gdyż po drodze na pace trochę nas przewiało, pomimo wyjątkowo ładnej tego dnia pogody. Na wysokości ponad trzech tysięcy metrów wieczorem momentalnie robi się chłodno. W San Francisco zatrzymaliśmy się w hotelu, gdyż o szukaniu miejsca na namiot po ciemku i w zimnie nie było mowy. Zapłaciliśmy 15000 za pokój ale mieliśmy prysznic z ciepłą wodą i mogliśmy się rozgrzać. Zrobiliśmy też sobie ciepłe jedzenie na palniku w łazience. W trakcie konsumpcji naszej kolacji pękła decha i zarwało się łóżko! Aleśmy się uśmiali 🙂 Na szczęście zarwało się na samym dole, w okolicy naszych stóp i mogliśmy jeszcze na nim spać…

Rano znów obudził nas deszcz, potem trochę się przejaśniło ale później w trakcie jazdy znów kropiło. Do San Francisco zjechaliśmy ponad kilometr i teraz za leżącymi w dolinie wioskami czekał nas mozolny podjazd. Po ostrym, męczącym pedałowaniu wjechaliśmy na wysokość 2815 m n.p.m. Ponownie otoczyła nas mgła z mżawką i tak już do końca dnia. Namiot rozstawiliśmy na nocleg w ruinach domku przy drodze. Po raz kolejny byliśmy przemoczeni do przysłowiowej „suchej nitki” i zmarznięci. Na zewnątrz było 13 stopni. Rozgrzało nas tylko gorące jedzenie. Niestety rano było jeszcze gorzej Zapchała się dysza palnika i mogliśmy zapomnieć o grzaniu! A więc trzeba było wstać, ubrać się w wilgotne ubrania do jazdy i najeść się krakersami z marmoladą i ciastkami a potem spakować rzeczy i złożyć namiot, w deszczu i zimnie oczywiście. Czuliśmy się jak w jakiejś makabrycznej szkole przetrwania. Czekał już na nas dalszy ciąg podjazdu ale ponieważ znów skończył się asfalt, to ponownie trzeba było rower pchać pod górę, co jest znacznie bardziej męczące i zajmuje więcej czasu niż gdybyśmy jechali. Pożytek z tego był jednak taki, że w końcu się rozgrzaliśmy. Na górze była mała gar-kuchnia, gdzie sprzedawali „cuy asado” czyli pieczeń ze świnki morskiej. Brrr… Na szczęście były też tutejsze arepy, nie tak dobre jak te w Wenezueli, przypominały raczej nasze racuchy i była też gorąca kawa. Wreszcie coś ciepłego tego dnia! Po południu, po pokonaniu przełęczy o wysokości 3200 m n.p.m. dojechaliśmy do ślicznej Laguny de La Coche i zarazem do kolejnego odcinka asfaltu. Laguna de La Coche to jedno z największych jezior w Kolumbii. Jest bardzo ładnie położone pośród gór i znajduje się na nim wiele niewielkich wysepek, które są małymi rezerwatami ale należą do prywatnych właścicieli. W dole przy jeziorze znajdują się wioski, gdzie można wypożyczyć łódkę i popływać po jeziorze oraz zwiedzić wysepki. Nam jednak wystarczyło popatrzeć. W dolinie było tak zimno, że na myśl o pływaniu po jeziorze dostawaliśmy dreszczy. Po drodze kupiliśmy smaczny ser  i przy okazji spytaliśmy kobietę czy możemy postawić namiot na trawie obok jej domu ale nam odmówiła, mówiąc, że mamy zjechać do hotelu w wiosce bo jest za zimno. No to zjechaliśmy. Na dole ludzie w czapkach, rękawiczkach, opatuleni w grube wełniane peleryny a my zmęczeni, przemoczeni i zmarznięci i jedyny ciepły posiłek tego dnia to była kawa. Masakra! Zatrzymaliśmy się koło wulkanizatora i Przemek próbował pod ciśnieniem przepchać nieszczęsną dyszę od palnika ale nic z tego  Za to jak nas zaczęło trząść z zimna przez tę chwilę postoju, to od razu zaniechaliśmy spania w namiocie. Poszliśmy do hotelu i mimo kąpieli w gorącej wodzie, bez ciepłego jedzenia tak trudno było mi się rozgrzać, że spałam w łóżku w śpiworze i polarze. Kiedy następnego dnia rano usłyszeliśmy, że za oknem pada deszcz to po prostu nas wykręciło na samą myśl o wyjściu ze śpiworów! Poszliśmy rano do cafeterii gdzie była gar-kuchnia na piecu i kupiliśmy arepy i gorące mleko, które zrobiliśmy sobie z muesli na śniadanie, żeby nas za chwilę nie wstrząsneło zimno. Przemek wrzucił też nieszczęsną dyszę od palnika do pieca, żeby wypalić to, co ją zapchało. Ten zabieg przyniósł jako taki efekt, później znów było przepychanie pod ciśnieniem, opukiwanie i wreszcie się rurka udrożniła ale powstał inny problem – od podgrzewania w piecu zrobiła się w niej dziurka i teraz palił się duży płomień, bo z boku benzyna uciekała… Przemek stwierdził, że trzeba zalutować. Ale skąd my tu lutownicę mielibyśmy wziąć? Po wyjeździe z wioski znów wspinaliśmy się na górkę na ponad trzy tysiące metrów a zaraz potem zjazd na dół do miasta Pasto. No i mieliśmy tu spędzić przynajmniej jeden nocleg u faceta z „couch surfing” ale nie mogliśmy się z nim skontaktować bo w San Francisco i sąsiednich wioskach nie było prądu i Internet nie działał. Tak więc musieliśmy jechać dalej. Zatrzymaliśmy się tylko przy „panaderii” znaczy piekarni, żeby zjeść po obwarzanku i napić się kawy a potem znowu w górę, teraz już Panamericaną. Spaliśmy tego dnia w namiocie przy drodze. Palnik jako tako działał więc mogliśmy coś zjeść a temperatura na zewnątrz 10 stopni. A ja przecież tak nie cierpię zimna! Następnego dnia ponownie musieliśmy pokonać ponad 3200 metrów wzniesienia, żeby za chwilę mieć zjazd ponad 23km długości. Ten zjazd sprowadził nas na wysokość 1780 m n.p.m gdzie zrobiło się naprawdę ciepło! Lecz przejście graniczne znajduje się na wysokości 2900 m więc czekały nas kolejne podjazdy. W końcu po południu dojechaliśmy do granicy z Ekwadorem. Do odprawy czekała kolejka samochodów, jak u nas na przejściach w czasach komuny. Na szczęście my na rowerze przejeżdżamy poza kolejką. Bez żadnych problemów załatwiliśmy sobie pieczątki na granicy, choć wyglądaliśmy już jak obdartusy, gdyż po ponad tygodniu jazdy w ciągłym deszczu nie sposób było czegokolwiek wyprać i wysuszyć. Wjechaliśmy do Ekwadoru z nadzieją na lepszą pogodę. Od granicy znów pedałowaliśmy ostro do góry. Ponieważ zostały nam jeszcze pesos z Kolumbii a Przemek czuł się mocno zmęczony postanowiliśmy wydać je na hotel. Przy granicy, jak to zwykle bywa, można jeszcze płacić w walucie sąsiedniego kraju. Gdy wjechaliśmy na górę było już późno a jedyne, co znaleźliśmy przy drodze to był motel na godziny. Przemek był tak zmęczony, że nie miał ochoty szukać niczego innego, tym bardziej, że pokoje w motelu były niemalże luksusowe  Zapłaciliśmy więc 22000 pesos i mogliśmy zostać w tym przybytku rozkoszy na całą noc do godz. 8.00 rano. To był naprawdę pełen wypas! Duże łoże, czysta pościel, barek w pokoju, lustra na ścianie i na suficie. Kabina prysznicowa z gorącą wodą w pokoju i to w dodatku z przezroczystej pleksi,  żeby jeszcze bardziej rozgrzać kochanków przed uciechami cielesnymi. Na ścianie TV i video z płytą i filmem porno a na stoliczku prezerwatywy i karta dań, które można telefonicznie zamówić i dyskretnie podadzą ci przez okienko w drzwiach. No więc czego tylko dusza zapragnie…

A rano przed ósmą obudził nas odgłos deszczu za oknem…

 

Posted 31 sierpnia, 2011 by D&P in Ekwador

8 responses to “

Subscribe to comments with RSS.

  1. Znów góry! Matko i córko ja miałbym już dość!

  2. A jak chcesz przejechac przez Alpy 🙂 🙂 🙂 Autobusem?

  3. Ale ja tylko alpy, jakbym miał góry codziennie lub prawie codziennie i to w takim deszczu…. Ja nie wiem jak to D wytrzymuje?
    Ale uroczy opis tego przybytku za 13 zł – ha czytali biblie czyli panu bogu świeczkę a diabłu ogarek – cóż to za sroga pokuta po wynajmowaniu garażu na grzeszne sprawy.
    Ten motel na godziny to zupełnie mi się przypomniał mój hotel w Rio gdzie też był full wypas i lustrta na suficie a cena za te luksusy była niewiele wyższa niż polecany przez LP obskurny hostel nieopodal. Dlatego jak wiecie, ja zadnych hosteli i LP nie chce już widzieć!
    Tylko wtedy pani w recepcji zachodziła w głowe czemu ja tak długo u nich siedzę. No ale jak nie siedzieć jak takie wspaniałe i komfortowe warunki miałem 🙂

  4. Jedziecie chyba przez Andy? ale w takich warunkach to najkrótsza droga żeby się nabawić zapalenia płuc, radzimy wystopować bo w przeciwnym razie długo ta podróż nie potrwa. Pozdrawiamy.

  5. A propos dyszy, a Wy nie macie takiej igły w zestawie? Bo do mojej jest w narzędziach takie coś do przetykania.

    • Zatkana byla rurka w takim miejscu ze nie mozna bylo jej przepchac niestety. Jednak sprzet juz naprawiony. Otoz musielismy (po przejechaniu 7000 km) zespawac przyczepke bo sie w jednym miejscu zlamala i przy okazji zlutowali nam rurke palnika i teraz dziala dobrze 🙂

      • Czyli to nie dysza, tylko rurka się zatkała. Ja się nie dziwię, że przyczepka pod takim ciężarem pekła. Kamil mówi że ona tak do 2okg jest a nie jak producent podał 32 chyba?

  6. Dla mnie dysza to tez rurka 🙂 A przyczepka to nie sprawa ciezaru tylko jazda po wertepach i ocieranie o skaly i glazy. Ale na asfalt jest bardzo dobra. Jej wytrzymalosc i tak nas zadziwila! A jak przygotowania do Twojej wyprawy? Czekamy z niecierpliwoscia na relacje 🙂

Dodaj odpowiedź do D&P Anuluj pisanie odpowiedzi